Maria Brandys nie żyje

Zmarła w poniedziałek w Paryżu. Miała 91 lat.

Wybierając żonę - mówił Kazimierz Brandys - człowiek wybiera sobie biografię, jakiś wariant swego losu.

Marię Zenowicz, swoją przyszłą żonę, poznał podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Razem z nim - solidarnie - stała na wykładach pod ścianą w proteście przeciwko gettu ławkowemu. Była mu oparciem, gdy w czasie wojny ukrywał się po aryjskiej stronie. Pobrali się po Powstaniu Warszawskim i spędzili razem resztę życia.

Od połowy lat 70., kiedy Kazimierz Brandys zarzucił konstruowanie fabuł na rzecz Dziennika-eseju, Maria (jako M.) była stale obecna na kartach jego kolejnych książek ("Miesiące", "Zapamiętane", "Przygody Robinsona", "Co nie jest prawdą?").

"Główna przeszkoda tkwi w samej miłości. W jej przemijaniu. Po pewnym czasie Romeo i Julia przestają sobie wystarczać. Mądre słowa: "Gdyby to mogło wciąż płonąć i trwać. Trwać i płonąć. A to albo płonie, albo trwa". Nasza historia była inna (...) rzucaliśmy sobie w twarz najgorsze słowa. Po to, by się zmieniać, wyciągać się nawzajem ze wspólnych i osobnych grzechów. Przez wszystkie nasze lata walczyliśmy ze sobą o własne dusze. O nic innego, nigdy" - pisał o swoim małżeństwie w "Miesiącach".

Maria Brandys nie stała w cieniu swego męża, zapisała się w pamięci przyjaciół jako osoba o silnym charakterze i żywej inteligencji. Niemal do końca - nim choroba przykuła ją do łóżka - pozostała aktywna intelektualnie, na bieżąco śledziła, co dzieje się w Polsce.

W ostatniej woli zażyczyła sobie, by jej prochy rozsypać w tym samym miejscu, gdzie sama - siedem lat wcześniej - rozsypała prochy Kazimierza Brandysa: na paryskim cmentarzu Pere-Lachaise.

W swojej ostatniej książce tak pisał o niej mąż: "M. dziś znowu rozkwitła. Idąc, trzyma się bardzo prosto, jej laseczka połyskuje w słońcu. Uczesanie wysoko spiętrzone, oczy niebieskie, uśmiechnięte. Jej włosy mają srebrnoróżowy odcień, jak u pań na XVIII-wiecznych portretach".

Copyright © Agora SA